Odkąd pamiętam w ogrodzie mojego rodzinnego domu zawsze kwitły róże. Obserwowałam jak mój Tato je pielęgnuje. Często pomagałam w ogrodzie, jednak przycinanie i zabezpieczanie róż na zimę zawsze należało do ojca.
W dwutysięcznym roku wraz z mężem i dziećmi zamieszkaliśmy w nowo wybudowanym domu na działce o powierzchni prawie dziewięciu arów. Mieliśmy z mężem różne wizje zagospodarowania terenu. On chciał posiać trawę i posadzić drzewa owocowe, ja marzyłam, aby ogród choć troszkę przypominał ten, który otaczał mój rodzinny dom.
Pierwsze róże posadziłam dwadzieścia jeden lat temu. Mąż kupił je w szkółce „Starkla”, która wtedy mieściła się w Krakowie. Rośliny były doskonale zabezpieczone i wszystkie się przyjęły. Nie pamiętam wszystkich nazw, ale na pewno były wśród nich: Gloria Dei i Tourbillon. Te ostatnie są moją miłością do dziś. Doceniam ich liczne zalety: karbowane płatki pięknie wybarwiające się na słońcu oraz to, że bardzo długo stoją w wazonie. Uwielbiam ścinać róże, układać je w bukiety i obdarowywać moich bliskich. Wszyscy oni nie kryją zachwytu nad ich pięknem.
Przed kilkoma laty zmuszona byłam przeprowadzić zmiany w ogrodzie. Potrzebna mi była dobra ziemia. Powiedziałam o moich planach mężowi i na imieniny otrzymałam wyjątkowy prezent- potężny samochód humusy (26 ton). Kierując się zasadą, że nie należy sadzić róż po różach, przystąpiłam do dzieła. Postanowiłam wymienić ziemię na głębokość pół metra na niewielkim (jak mi się wydawało) kawałku ogrodu. Moja praca skończyła się na kilku taczkach. Mąż z synem zlitowali się i wykonali całą pracę.
W wielu zakątkach mojego ogrodu rosną róże, kiedyś miałam ich sto dwadzieścia trzy. Dziś pewnie jest ich trochę mniej. Pracy jest bardzo dużo, zwłaszcza wczesną wiosną. Jednak widok mojego domu tonącego w różach jest dla mnie radością i nagrodą.
Moje marzenie sprzed lat spełniło się.
Zostaw komentarz