Moja przygoda z różami
Po przeprowadzce pod miasto zyskałam mały ogródek. Przy moich czterech dziewczynkach unikałam roślin trujących i kolczastych, by mogły bawić się swobodnie. Na początku był skalniak i iglaki, które od razu formowałam jak w japońskich ogrodach. Na tak małej powierzchni było to niezbędne. Z czasem zaczęły pojawiać się nowe rośliny jak różaneczniki, liliowce oraz konstrukcje do zabawy dla dzieci, a dla mnie latarnie i pagody japońskie, podkreślające piękno formowanych drzew. Dzieci podrosły i wprowadziłam inne rośliny. Tak pojawiły się róże. Ta przygoda nie zaczęła się szczęśliwie, dwie róże, które posadziłam w serduszkach z bukszpanu miały słabą ziemię, więc za radą sprzedawcy dałam dużo nawozu. W efekcie spaliłam je. Zraziłam się i zaczęłam unikać róż, aż do spotkania z „Albą Meilland”. Skusiła mnie różyczka obsypana gronami drobnych białych kwiatuszków i od razu podbiła moje serce. Rosły bez ustanku, ciągle obsypując się kwieciem. Nawet gdy chorowała, nadal kwitła i pyszniła się swoimi gronami. Z opadłych gałązek przykrytych odrobiną kompostu powstawały nowe rośliny. Oszalałam na jej punkcie i sadziłam je w całym ogrodzie jako róże pnące i płożące. Zaczęłam rozdawać sąsiadom szczepki, wszędzie efekt był wspaniały – kwitły jak oszalałe. Jadąc na wczasy wiozłam szczepki i sadziłam je koło domku czy w lesie i pielęgnowałam do wyjazdu. Wracając za rok witały mnie piękne kwiaty – to był mój znak rozpoznawczy – tu byłam. Dzisiaj nie boję się uprawiać innych róż. Moje dzieci też je pokochały, a najstarsza z nich Natalia nie chciała innych kwiatów, tylko wykorzystała różę Alba Meidilland na ślubny bukiet. Teraz nie wyobrażam sobie życia bez róż i życzę tego każdemu, kto ma choć skrawek ogrodu. To cudowne uczucie zaczynać dzień od ujrzenia i poczucia zapachu tych pięknych roślin.
Pozdrawiam, Stefania Drzewiecka-Zwolińska
Zostaw komentarz